Dahomej to legendarne, nieistniejące już królestwo afrykańskiego ludu Fon. Kres jego świetności położyli w 1892 roku, opanowani kolonialną gorączką Francuzi. Jeszcze większą legendą owiana jest królewska armia Dahomeju – tysięcy Amazonek, z pomocą których udało się Fonom ponownie wybić na niepodległość, niestety bez przyszłości.
Sztuki Fonów w Europie w ogóle nie znano
Fonowie zamieszkują dziś Benin i część Togo. Mężczyźni budują domy i przygotowują ziemię pod uprawy. Kobiety sadzą, pielęgnują i zbierają kukurydzę, ignamy (rodzaj bulwiastego kłącza) i maniok. Uprawiają też palmy oleiste, które trafiają na sprzedaż. Wielu z nich to kowale i tkacze, głównie mężczyźni, a także garncarze, przeważnie kobiety. Żyją w rodach, w których nazwisko, majątek i przywileje dziedziczy się po ojcu lub jego krewnych, a nie po matce i jej rodzinie. Praktykują wielożeństwo i zwyczaj nakazujący mężom poślubianie sióstr swoich żon, jeśli te okażą się bezpłodne lub po ich śmierci. Narodziny dzieci, a więc spadkobierców, pieczętują, a nawet legitymizują małżeńskie przymierza pomiędzy rodami. Liczebność Fonów wynosi dziś półtora miliona. Mówią językiem fon, narodowym językiem Benińczyków. W ich wierzeniach dominuje kult przodków.
Z wywiadu przeprowadzonego w 2015 roku przez dyrektora muzeum w Żorach na potrzeby tworzącej się żorskiej kolekcji przedmiotów przynależnych kulturze Fon wynika, że jeszcze na początku lat 90. ubiegłego wieku sztuka Fonów nie była w Europie szczególnie popularna. Gustav Wilhelm i Birgit Schlothauer byli na Starym Kontynencie jednymi z pierwszych jej admiratorów.
– Wyroby Fonów były tanie np. w galeriach paryskich. Często widać było na nich krew i przyschnięte piórka złożonych w ofierze kurcząt. Najczęściej kupowali je mężczyźni. Europejki nie były zachwycone takimi prezentami i zdarzało się, że zakłopotany nabywca zwracał kupiony kilka dni wcześniej oryginał, odsprzedawany później, z braku chętnych, za grosze – wspomina Birgit.
Birgit i Gustav kupowali wszystko, nie tylko to, co ładne. – Musiało być autentyczne, to znaczy używane. I musiało z nami rozmawiać... – podkreśla kolekcjonerka. – Teraz w Europie, aby szybciej coś sprzedać, czyści się to szczotkami, a nawet poleruje, szczególnie we Francji. Tyle że czegoś się to w ten sposób pozbawia, a przez to tak naprawdę uszkadza – dodaje kolekcjoner.
Króla Dahomeju otaczał nimb świętości. Dla swoich poddanych, choć nie uważali go za boga, był doskonały pod każdym względem. Piękny, obdarzony mistyczną siłą, rządził swoim totalitarnym państwem twardą ręką. Otaczał go dwór tych, którzy kiedyś byli królami, i którzy razem z nim byli jednocześnie najwyższymi kapłanami wudu. Do niego należały wszystkie kobiety, tylko on mógł mieć konia. By porozmawiać z przodkami, sam zabijał jakiegoś mężczyznę, którego rodzina była tym faktem zaszczycona, bo śmierć stanowiła jedynie rytuał przejścia do życia wiecznego. Pogrzebowi monarchy towarzyszyła rzeź ludzi. Ofiarowywano na jego grobie kobiety i mężczyzn, by służyli mu w zaświatach.
Dahomejczycy płacili podatki, a ściągających je urzędników pilnowały królewskie żony. Jednym ze źródeł dochodów królestwa był handel niewolnikami pochodzącymi z podbijanych przez Fonów sąsiadujących z nimi państewek. Proceder rozwinął się na taką skalę, że w pierwszej połowie XIX wieku Dahomej stał się centrum handlu ludźmi na tak zwanym Wybrzeżu Niewolniczym. Obowiązującą walutą były muszelki kauri i broń palna.
U zarania królestwa król zasiadał na pwe. Był to kopczyk z ziemi okryty kawałkiem materiału. Trony z drewna zaczęto wyrabiać później. Wycinane były z jednego kawałka pnia. W prostokątnej podstawie osadzano prostokątny trzon zwieńczony siedziskiem z deski, na obu końcach lekko wyginanej w górę. Każdy król posiadał swój własny zindywidualizowany model, różniący się od innych przede wszystkim zdobiącymi go ornamentami. Trony otaczano kultem, gdyż „reprezentowały” zmarłego monarchę.
Tron przekazany muzeum w Żorach przez Birgit i Gustava wykonany został prawdopodobnie w 1878 roku przez przodka Tohossiego Gansélego z wioski Agbanhinzoun Sinhouéder. Ciała użyczyło mu drzewo o imieniu Fon Hountin. Jego siedziska nie zdobi żaden ornament, co może oznaczać, że nie zasiadał na nim sam król, a jedynie członek jego rodziny.
Należał najprawdopodobniej do syna króla Glelégo, którego dziadek, król Gezo, stworzył „zawodową” jednostkę specjalną złożoną z kobiet Fon, z których uczynił prawdziwe wojowniczki. Amazonki nazywane były przez Fonów „minos”, co znaczy: „matki”, ale też „wiedźmy”. Nadzorowane przez eunuchów i dowodzone przez królowe, odznaczały się wyjątkowym okrucieństwem.
– Ci ludzie są bardzo biedni, ale za pieniądze ze sprzedaży starych przedmiotów zamawiają nowe, takie same. Te stare przepraszają za to, że muszą je oddać w obce ręce. W trakcie specjalnych ceremonii pozbawia się ich mocy, dopiero po nich „bezpieczne” mogą opuścić rodzinę i wieś – mówi Birgit. Kolekcjonerów zachwyciła różnorodność form wyrazu w sztuce Fonów, liczne detale i smaczki. – Nie od razu się ich nauczyliśmy. Oko cały czas się ćwiczy – mówi Birgit. Ów zachwyt był źródłem inspiracji ich pierwszej podróży do Beninu, 17 lat temu.
A teraz? Gustav mówi, że to już nie jest jego Afryka. Jak po raz pierwszy przyjechali do Wagadugu, stolicy Burkina Faso, była tam jedna asfaltowa ulica. Klamki w drzwiach autobusów, żeby się nie otwierały, przewiązywali sznurem. Nagle pojawili się turyści, a więc też woda, klimatyzacja, przyciemniane szyby i gazety. Kiedyś sześć godzin czekali w buszu na odjazd, bo któraś z rodzin nie mogła zapłacić za bagaż. W końcu należność uiścili Birgit i Gustaw. Wdzięczni podróżni podarowali im w zamian pojemniczek z... tysiącem pcheł. – Taka historia już nam się w Afryce nie przydarzy – kwituje Gustav.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze