Wśród dziennikarzy zajmujących się zdrowiem często się śmiejemy, że uczeni znów potwierdzili to, co wiedzieliśmy od dawna. Czasami jednak popularne poglądy nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością. Tygodnik „New Scientist” opublikował listę sześciu mitów, na które wciąż dajemy się nabierać. Niektóre wnioski naukowców są zaskakujące.
Taka całkiem poważna, naukowa hipoteza po raz pierwszy została postawiona w 1985 roku przez lekarza S. Boyda Eatona i antropologa Melvina Konnera z Emory University w Atlancie (USA). Naukowcy założyli, że choć nasza dieta bardzo się zmieniła (szczególnie w minionym wieku), to nasze geny są takie same od 50 tysięcy lat. Styl życia ludzi zmienił się w tak ekspresowym tempie, że zmiany ewolucyjne, które z czasem odciskają się w DNA, nie nadążają za naszymi dietetycznymi pomysłami i siedzącym trybem życia. To właśnie – zdaniem naukowców – jest powodem, dla którego cierpimy na cukrzycę, choroby serca czy nowotwory. Na fali tej teorii ogromną popularność zdobyła paleodieta oparta na tym, co jedli nasi przodkowie. W jej skład wchodzą głównie ryby, owoce, warzywa i orzechy. Osoby, które ją stosują, unikają zbóż, mleka i jego przetworów, olejów, cukrów oraz soli. Czy to ma sens?
Większa aktywność fizyczna i jedzenie mniejszej ilości przetworzonych i słodzonych pokarmów są rzeczywiście zalecane przez dietetyków. Jednak rezygnacja z jedzenia zbóż czy przetworów mlecznych nie ma żadnego uzasadnienia. Sam pomysł, że nasi przodkowie 50 tysięcy lat temu prowadzili idealny dla nich styl życia i odżywiania się, jest mylący.
Marlene Zuk, biolożka ewolucyjna z University of Minnesota w Saint Paul, napisała na ten temat książkę. Jej zdaniem człowiek wcale nie miał wtedy diety dobrze dostosowanej do swoich potrzeb. Gdyby tak było, nie przestawiłby się ze zbieracko-łowieckiego stylu życia na rolniczy. Taka rewolucja musiała być dla niego korzystna. Dla przykładu, obecność u wielu ludzi powielonej kopii genu odpowiadającego za trawienie skrobi jest dowodem na to, że zboża stanowią ważny element naszej diety. Podobnie jest z mlekiem. Zdolność do trawienia zawartej w nim laktozy wyewoluowała niezależnie u różnych społeczności, dlatego że mleko było dla nas cennym źródłem potrzebnych związków (głównie zwierzęcego białka – ekonomiczniej było bydło doić, niż je zabijać). Poza tym nie wiemy dokładnie, co jedli nasi przodkowie. Na pewno nie to, co my, naśladując taką dietę. Rośliny i zwierzęta były wtedy przecież zupełnie inne.
I na koniec, wcale nie jest udowodnione, że praludzie byli zdrowsi od nas. Po latach badań sami autorzy hipotezy paleodiety częściowo wycofali się z niektórych sugestii i teraz rekomendują włączenie do niej także niskotłuszczowych produktów mlecznych oraz produktów ze zbóż pełnoziarnistych.
Dla jasności: osoby bardzo otyłe z BMI powyżej 40 naprawdę chorują i żyją krócej. Ale kilka kilogramów ponad normę to nie jest jeszcze dramat. Tak wynika z przekrojowych badań obejmujących prawie 3 mln ludzi na świecie!
Ich analizę przeprowadziła Katherine Flegal z amerykańskiego Centrum Zapobiegania i Kontroli Chorób. Co więcej, jej praca sugeruje, że lekka nadwaga (BMI między 25 a 29) ma wręcz działanie ochronne – o 6 proc. zmniejsza ryzyko śmierci w porównaniu z osobami, które mają BMI między 18,5 a 25. Nie jest jasne, dlaczego tak się dzieje. Możliwe, że te dodatkowe kilogramy pomagają ciału walczyć z infekcjami lub tlącą się chorobą. A może ludzie nieco grubsi częściej zwracają uwagę lekarzy, a co za tym idzie – leczą się na bieżąco. Oczywiście nie znaczy to, że możemy natychmiast rzucić się na ciastka. Ale też nie ma co panikować, jeśli przy w miarę zdrowej diecie mamy tu i tam trochę boczków.
Gdy nasze komórki przetwarzają to, co zjedliśmy, oprócz drogocennych związków wytwarzają uboczne produkty swojej pracy – cząsteczki zwane wolnymi rodnikami, które w naszych ciałach sieją spustoszenie, z czasem przyczyniając się do starzenia i większej podatności na choroby. Kto je pokona? Antyoksydanty! Są to związki inaczej zwane przeciwutleniaczami, które wstrzymują lub opóźniają proces utleniania danej substancji. Działają więc odwrotnie do wolnych rodników, które utleniają „co się da”, uszkadzając komórki, a to oczywiście nie jest dla nas korzystne.
Trzeba zatem jeść bogate w te związki warzywa (zazwyczaj kolorowe, np. brokuły czy paprykę) i... połykać zawierające przeciwutleniacze pigułki. Pomogą? Taką nadzieję mieli uczeni w latach 70. XX wieku. Prof. Linus Pauling, noblista z dziedziny chemii, entuzjastycznie promował przyjmowanie witamin garściami, zanim jeszcze pojawiły się dowody na ich skuteczne działanie. To miało być źródło wiecznej młodości.
Niestety, w latach 90. przyszło rozczarowanie – badania nad tymi witaminami, a także nad betakarotenem (prekursorem witaminy A) wprawdzie dowiodły, że związki te mają naturalne właściwości antyoksydacyjne, ale... wpakowane do pigułek już nie działają. Na dokładkę szkodzą. Dlaczego?
Bo naturalne gromadzenie się w organizmie wolnych rodników działa jak płachta na byka na przeciwutleniacze, które produkuje nasze własne ciało. Są one prawdopodobnie dużo bardziej skuteczne w działaniu niż antyoksydanty sztuczne. Nadmiernie stosując suplementy diety, osłabiamy te siły – po prostu nasze własne przeciwutleniacze nie mają już czym walczyć. Trochę wolnych rodników jest nam więc potrzebne.
Żyjemy w świecie pełnym toksyn. Gdy to czytasz, wdychasz ołów. Twój następny posiłek będzie zawierał wszystko: od naturalnych trucizn (jak choćby pestki jabłek), przez pestycydy, którymi pryskano rośliny, po zanieczyszczenia powietrza, gleby, wody. Oznacza to, że jesteś pełen podejrzanych lub niebezpiecznych substancji, które prowadzą do chorób, m.in. takich paskudztw jak metale ciężkie, dioksyny, PCB, ftalany. Pytanie: co możemy z tym zrobić? Według popularnego mitu jedyna droga to oczyszczenie organizmu, czyli detoks.
Ale czy to w ogóle działa? I czy na pewno jest zdrowe? Na początek ważna informacja – nasze ciała robią to bez przerwy za pomocą wątroby, nerek i układu trawiennego. Większość toksycznych związków, które zjadamy, jest rozkładana do substancji nieszkodliwych albo szybko wydalana, albo jedno i drugie. Dzieje się tak w ciągu zaledwie kilku godzin.
Detoksykacja polega głównie na „oczyszczających” głodówkach. Zezwala się jedynie na dietę płynną. Tyle że naszemu ciału w kwestii pozbywania się związków, które kumulowały się latami, rodzaj diety nie robi żadnej różnicy. – Zajmie to od 6 do 10 lat, by pozbyć się zaledwie połowy toksyn. Dotyczy to szczególnie substancji tłuszczolubnych, które zamieszkały w komórkach tłuszczowych – uważa Andreas Kortenkamp, toksykolog z Brunel University w Londynie. – Ale to i tak się nie uda, bo wciąż narażamy się na nowe związki.
Paradoksalnie głodzenie się powoduje, że groźne chemikalia zostają wyzwolone z tłuszczu i uwolnione do krwiobiegu, ale wcale nas nie opuszczają – bardzo chętnie przenoszą się... do mięśni czy mózgu, gdzie mogą wyrządzić większe szkody niż w komórkach tłuszczowych. Jeśli więc już jesteśmy fanami detoksykacji, lepiej przestawić się na odtruwanie przez całe życie. Oznacza to zdrowe, nieprzetworzone jedzenie, unikanie chemikaliów w domu oraz w pracy na tyle, na ile to możliwe. Ale prawdopodobnie i tak na niewiele się to zda.
Choć to popularny pogląd, jest to nieprawda. Już w 1996 roku szczegółowy przegląd 12 poważnych badań klinicznych dotyczących wpływu cukru na nadpobudliwość dzieci, przeprowadzony przez uczonych z West Virginia University School of Medicine, nie wykazał żadnego związku pomiędzy tymi dwoma zjawiskami. Nawet w przypadku dzieci z ADHD oraz tych, które według rodziców były wyjątkowo wrażliwe na cukier.
Cukier rzeczywiście wpływa na pracę mózgu, ale w zaskakujący sposób. David Benton, psycholog ze Swansea University w Wielkiej Brytanii, dowiódł, że po półgodzinie od wypicia napoju słodzonego glukozą 9- i 11-letnie dzieci lepiej się koncentrują i mają wyższe wyniki w testach na zapamiętywanie. To zupełna odwrotność nadpobudliwości, gdzie jednym z kryteriów jest niemożność skupienia uwagi. Jednak taka koncentracja trwa tylko chwilę, potem szybko mija. Żaden z szanujących się dietetyków nie poleca zatem nadmiaru cukru w diecie dziecka. Posiłki, które wolniej, ale dłużej uwalniają odpowiednią dawkę glukozy, są dla pracy mózgu (i nie tylko) lepsze.
To mit, którego za nic nie można się pozbyć. Wraca jak bumerang. Nikt tak naprawdę nie wie, skąd w ogóle wzięło się to zalecenie. Niektórzy obwiniają firmy produkujące wodę butelkowaną, ale z drugiej strony mnóstwo lekarzy i organizacji zajmujących się zdrowiem od dziesięcioleci promuje picie nieszczęsnych dwóch litrów. Prawda jest taka, że jeśli nie pocisz się jakoś wyjątkowo (np. nie trenujesz wyczynowo), wystarczy połowa mniej, czyli litr wody dziennie. Ale to nie musi być czysta woda. Płyny takie jak kawa czy herbata dostarczają nam zazwyczaj tyle wody, ile potrzebujemy. Ale czy płyny zawierające kofeinę się liczą, skoro są moczopędne? Czasem pobudzają ciało do wydalania większej ilości wody, niż dostarczyliśmy mu z kawą...
To też mit. Porównanie 2 tys. zdrowych dorosłych Amerykanów wykazało, że nie ma żadnej różnicy w nawodnieniu ciała, niezależnie od tego, czy pijemy płyny zawierające kofeinę czy nie. A teraz coś zupełnie niezdrowego – jak dowodzą uczeni z Aberdeen University Medical School, nawet jeden czy dwa alkoholowe drinki bardziej nas nawodnią, niż odwodnią!
No to jak żyć, panowie uczeni, by być zdrowym? Jest kilka rzeczy sprawdzonych i bezdyskusyjnych: unikanie otyłości, umiarkowana aktywność fizyczna, pozbycie się nałogów, zbilansowana i zdrowa dieta. A ostatnio coraz więcej mówi się o umiejętności relaksowania się oraz o wysypianiu się.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze