Fot. Piotr Sadurski
- Zazwyczaj pływaliśmy z obstawą, ale zdarzały się etapy, gdy wchodziliśmy do wody sami. Mieliśmy wtedy ze sobą szczelnie zamykane bojki, w których chowaliśmy ubranie na zmianę. Telefon, kluczyki do auta, pieniądze.
Płyniemy przez kielecczyznę, okolice Szczucina. Niebo zakryły ciemne chmury, będzie lało. W tamtym rejonie Wisła to zupełnie dzika rzeka. Przez długie kilometry nie spotykaliśmy żywej duszy. Wreszcie widzimy po lewej stronie jakąś plandekę. Pewnie wędkarz. Jest już ciemno, a nam zimno. Podejmujemy decyzję, że do niego podpłyniemy. Odpoczniemy, pogadamy.
Na ciemniej wodzie ciągniemy za sobą dwie fosforyzujące kule. Różową i pomarańczową bojkę. Dopływam do brzegu pierwszy. Wędkarza nie ma. Porzucone wędki. Zgubiony but. Poprzewracany sprzęt, jakieś puszki. Wychodzę na ścieżkę, szukam go. Nic! Ani śladu. Ludzie wciąż wierzą jednak w duchy, czy sumy ludojady - mówi.
Wszystkie komentarze