25-letnia Wiktoria Honczarenko przed Rosjanami uciekała dwa razy, ale gdy spotykamy się w katowickiej czytelni dla Ukraińców, zdaje się o tym nie pamiętać, cieszy się prawie wiosennym słońcem. Przyszła do nas z bukietem tulipanów.
- Wczoraj był Dzień Kobiet i moja polska przyjaciółka Roksana z tej okazji dała mi kwiaty. Po drodze wstąpiłam do kwiaciarni i dla was też kupiłam. To taki czas, że bez mężczyzn kobiety dają kobietom kwiaty - uśmiecha się i chwilę później poważnieje. - Kiedy po raz pierwszy musiałam opuścić swój dom w 2014 r., było mi trudniej. Po raz pierwszy poczułam się sama na świecie. Z jednej strony cieszyłam się, że przeniosłam się do słonecznej Odessy z dymiącego węglem Doniecka. Z drugiej strony ogarniało mnie poczucie pustki i niesprawiedliwości, bo musiałam zacząć życie od nowa, szukać przyjaciół, pracy. A my, mieszkańcy Doniecka, nie byliśmy w Ukrainie kochani, oskarżano nas o podżeganie do wojny. Byłam bardzo samotna i musiałam udowadniać, że jestem taką samą Ukrainką, jak wszyscy, że nigdy nie byłam i nie jestem za Rosją. Często płakałam - zamyśla się. Po chwili udaje nam się wrócić do rozmowy.
Wiktoria mówi, że jest typową mieszkanką Doniecka, a jak zapewnia, w ukraińskim Donbasie ludzie są przyzwyczajeni do pracy. Sama już od dzieciństwa dużo się uczyła. Zna rosyjski, angielski, nauczyła się już polskiego i zaczyna naukę hiszpańskiego. Śpiewa od piątego roku życia, brała udział w ogólnoukraińskich i międzynarodowych festiwalach, konkursach, zdobywała nagrody, otrzymywała certyfikaty, a teraz uczy śpiewu innych. Dodatkowo prowadzi zajęcia z terapii wokalnej, uczy uwalniania negatywnych emocji i lęków poprzez śpiew.
- Na moich zajęciach kobiety najczęściej płaczą z powodu samotności. Muszą się wypłakać, żeby później zacząć rozmawiać o swoich problemach. Brak bliskiej osoby w pobliżu, brak bratniej duszy sprawia, że czujemy się gorsi. Dla wielu upokarzające jest mówienie o tak z pozoru błahych problemach jak samotność, kiedy ma się co jeść, gdzie przenocować, ma się pracę. Kiedy mówię o własnych przeżyciach, moje rozmówczynie przepraszają mnie za niezrozumienie i brak akceptacji w czasie, gdy ja uciekłam z Doniecka.
Pochodząca z Białej Cerkwi 37-letnia Iwanna Prymak nie lubi być nazywana uchodźczynią. I nie chodzi o status prawny, który daje ukraińskim kobietom tymczasową ochronę z wieloma możliwościami. Uważa, że na uchodźcę zawsze patrzy się z politowaniem, jak na osobę słabą, biedną, niesamodzielną, która potrzebuje najprostszych rzeczy: nakarmienia i ubrania.
- Tak, na początku potrzebowaliśmy ubrania i jedzenia. W końcu przyjechaliśmy tutaj z jedną torbą na ramieniu. Czułam się tak pusta i przerażona, że przez długi czas bałam się popatrzeć na siebie w lustrze. A kiedy spojrzałam, nie poznałam siebie: zobaczyłam przerażoną, starą, samotną kobietę. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, było skrócenie warkoczy, zmiana fryzury, choć nigdy wcześniej nie obcinałam ich aż tak krótko. A potem zmusiłam się do życia na nowo, od zera - wspomina.
W Katowicach razem z synem zamieszkała w domu pani Gosi i jej rodziny, u zupełnie obcych ludzi, którzy jak wielu innych zgodzili się przyjąć pod swój dach uchodźców. Iwanna zapewnia, że traktowali ją z synem, jakby byli dawno niewidzianymi krewnymi. Ona sama szybko nauczyła się języka i podjęła pracę w polskiej szkole jako asystentka międzykulturowa nauczyciela. Czując choć odrobinę stabilizacji, postanowiła przenieść się do osobnego mieszkania, mimo że o rodzinie pani Gosi nie może powiedzieć ani jednego złego słowa, a wynajem kosztował ponad połowę jej zarobków. Iwanna tęskniła za niezależnością, bo w Ukrainie prowadziła własną działalność i była przyzwyczajona do polegania tylko na sobie.
- Kiedy się przeprowadziliśmy, byłam jednocześnie szczęśliwa i smutna. To było radosne, bo wreszcie uwalniam od siebie ludzi, którzy poczuwali się do opieki nade mną i robili to szczerze. I było to gorzkie, bo ci ludzie stali się dla mnie jak rodzina. To było bardzo podobne do uczucia, kiedy na zawsze opuszczasz dom rodziców, wyjeżdżając na studia lub wychodząc za mąż - dodaje. Jej gospodyni często dzwoni i zaprasza na herbatę. - To jakaś namiastka mojej rodziny - babci, rodziców. Spotkania z panią Gosią to próba wypełniania tej pustki. To mój sposób na radzenie sobie z tą traumą - mówi.
W Katowicach mieszka Maria, z którą spotkamy się, gdy w pośpiechu pakuje walizkę. Po raz drugi zamierza odwiedzić rodzinną Sałtiwkę na przedmieściach Charkowa. Północna część jej dzielnicy została zniszczona, wiele domów legło w gruzach, ale jej znajdował się trochę dalej, więc pozostał nienaruszony. Ukochany mąż trafił do Teroboronu (obrony terytorialnej), a ona z córką znaleźli schronienie w Katowicach.
- Mój mąż i ja nigdy nie byliśmy osobno tak długo. To dla nas prawdziwy sprawdzian. Odkąd wyszłam za mąż, przed wojną, nigdy nie spałam sama, samotność mnie przytłacza. Mąż zadzwonił i powiedział, że ma dwa dni wolnego, więc lecę do niego. Teraz wiele osób pisze w serwisach społecznościowych, że można przez taki wyjazd stracić status uchodźcy, zostać bez zasiłków, ale dla mnie ważniejsze są uściski, dotyk ukochanego męża. Próbowałam zostać w moim dawnym domu, ale strach przed nalotami jest silniejszy. Nie wiem, co gorsze: strach przed bombami czy tęsknota za moim mężczyzną? Nie wiem, nie odpowiem - denerwuje się, upychając ciuchy.
39-letnia Natalia Korchewna, podobnie jak Iwanna też z Białej Cerkwi, mówi o sobie, że jest szczęściarą. Jej mąż, zawodowy kierowca, jeździ z pomocą humanitarną dla wojska. Dary organizowane są m.in. w Katowicach, w których zakotwiczyła razem z dwiema córkami w wieku 10 i 12 lat. Mąż raz w miesiącu może swoją rodzinę odwiedzić.
- Nie możemy się sobą nacieszyć, gorzej, jak znowu wyjeżdża. Ale i tak jestem szczęśliwa, bo go widzę, przytulam, a inne Ukrainki nie mają takiej możliwości. Na początku, jak to piekło się rozpętało, nie widzieliśmy się przez pięć miesięcy. Na szczęście dla mnie miałam wtedy głowę zajętą zupełnie innymi sprawami. W ogóle nie znałam polskiego. Trzeba było zorganizować nowe życie, załatwić wszystkie formalności. Codziennych problemów było tyle, że nie było czasu na tęsknotę. Ta przyszła później i jest teraz - wspomina.
Przed wojną mąż Natalii jeździł tirem w jednej z firm transportowych w Katowicach. - W Polsce był dwa miesiące, miesiąc w naszym domu. Niby wcześniej, jak był w pracy, to też tęskniłam. Ale tych tęsknot nie da się do siebie porównać. Wtedy tłumaczyłam sobie, że zarabia na rodzinę, jak wracał, nadrabialiśmy zaległości. To wszystko było takie racjonalne, łatwe do poukładania sobie w głowie. Tej wymuszonej rozłąki nie jestem w stanie sobie wytłumaczyć - przyznaje.
W Katowicach bardzo pomógł jej były szef firmy męża. Załatwił najpierw hostel, a później pomógł wynająć mieszkanie. Natalia wyuczyła się na położną i nauczycielkę języka ukraińskiego i przez jakiś czas pracowała w przedszkolu, ale kiedy urodziła drugą córkę, zrezygnowała z pracy i zajęła się tylko domem. Ukończyła kurs manikiuru i teraz w Polsce chce założyć własną działalność gospodarczą.
- Zamierzałam się zatrudnić w salonie, ale przyjmują na osiem godzin, a ja chcę pracować krócej ze względu na dzieci. Pieniądze są potrzebne, ale ważniejsze jest dla mnie to, żeby spędzać z nimi cały ich czas po szkole - mówi.
Natalia nie może żyć bez komórki i laptopa. Gdy tylko może, łączy się z mężem i rodzicami.
- Mówimy, co gotujemy, opowiadamy, jak sprzątaliśmy mieszkanie, co kupimy w sklepie. Nie możemy sobie pozwolić na płacz, bo to by nas rozbiło, a musimy być silni. Musimy zachowywać się tak, jakbyśmy siedzieli obok siebie przy kuchennym stole - przyznaje.
Olena Morozowa, psycholożka, która po wybuchu wojny znalazła się w Bielsku-Białej i tam prowadzi zajęcia dla kobiet, podkreśla, że Natalia zachowuje się tak, jak ona radzi innym uchodźczyniom.
- Nasze życie rodzinne przeniosło się do sieci. Komórka i komputer nas ratują. Musimy rozmawiać z naszymi bliskimi tak jak zawsze, o codziennych sprawach, wspólnie pić kawę, robić kanapki, opowiadać, co się śniło. Samotność kobiet nie wynika tylko z tego, że ich bliscy są daleko, ale też z tego, że choć mają dach nad głową, nie czują się u siebie. Nie są gospodyniami w swoich domach, a to frustruje - dodaje Olena.
Przez rok psycholożka rozróżniła kilka etapów w psychice uchodźczyń.
- Na początku wszystkie odetchnęły, że mogą zasnąć spokojnie, nie słyszą spadających bomb. Później adaptowały się w nowym miejscu, szukały pracy, zapisywały dzieci do szkoły. Tęsknota nadeszła wraz ze stabilizacją. Poczucie samotności pogłębiają wiadomości, że zginął ktoś z bliskich, znajomych. Przychodzą do mnie i opowiadają o tym. Do tego doszły jeszcze problemy z nastolatkami. Małe dzieci się zadomowiły, ale starsze przechodzą bunt, bo chcą wracać do kraju. Tam zostało ich życie, sympatie, przyjaciele. Matki mają już nie tylko problem z okiełznaniem tęsknoty, ale też muszą bardziej angażować się w życie nastolatków - zauważa Olena.
Nie wszystkim pomaga rozmowa telefoniczna. Iwanna była bardzo blisko swojej rodziny: matki, ojca, babci. Codziennie piszą do siebie SMS-y i co tydzień odbywają rozmowę wideo.
- Za każdym razem, gdy widzę moich bliskich na monitorze, jakbym zanurzała się w swoim przedwojennym życiu. Nie tylko widzę cudownie dobre oczy mojej babci, czuję zapach jej naleśników, czuję ciepło dłoni mojej mamy, smak przygotowanego przez nią barszczu i zanurzam się w mocnym uścisku mojego ojca. To mi nie pomaga, to zbyt bolesne. Przygotowuję się przed każdą rozmową, żeby nie płakać, a potem i tak ryczę. Później długo nie mogę dojść do siebie, wpadam w depresyjny nastrój, w myślach pakuję plecak do domu. Jakiś głos podpowiada mi: jeszcze za wcześnie. Tam jest wojna, mój syn nie może zginąć. Ma chodzić do szkoły, uczyć się. Kiedyś to się skończy, jego życie musi płynąć dalej - mówi, smutno się uśmiechając.
Mieszkanie do wynajęcia znalazła w Dąbrowie Górniczej, ponad 20 minut pociągiem do Katowic. Po rozmowie z bliskimi Iwanna jedzie odwiedzić panią Gosię. Rozmowa z nią wypełnia pustkę.
Być może chęć zabicia tęsknoty pcha Wiktorię do kolejnego wyjazdu i zmiany zamieszkania. Chce opuścić Katowice i jechać do Hiszpanii.
- Pachnie tu domem. Na Śląsku jest węgiel, i w Donbasie był węgiel, ale ten „zapach ojczyzny" nie daje mi poczucia domu. Ciągle tęsknię za słońcem, bo w ostatnich latach mieszkałam nad morzem w Odessie i myślałam, że już niedługo będę mogła tam wrócić. Kiedy przyjechałam do Polski, naiwnie wierzyłam, że niedługo będę mogła, ale mieszkam tu od roku. Może słońce, ciepły klimat trochę mnie pocieszy. Nie wiem, jak będzie, spróbuję. Bo równie dobrze może się stać tak, że tam zatęsknię za węglowym Śląskiem, moją tutejszą przyjaciółką Roksaną, a nawet za naszą rozmową w czytelni tuż po Dniu Kobiet - zastanawia się.
_____________
Artykuł powstał w ramach „Re:framing Migrants in the European Media". Ten międzynarodowy projekt finansowany przez Komisję Europejską został stworzony, by opracować mechanizmy, które zapewnią odpowiednią reprezentację migrantom i uchodźcom w mediach w całej Europie. Celem projektu jest pomoc mainstreamowym mediom w stworzeniu inkluzywnej i bezpiecznej przestrzeni do autoprezentacji dla migrantów i uchodźców.
Na projekt składa się wiele publikacji i wydarzeń w różnych europejskich miastach. Jego koordynatorem jest European Cultural Foundation (Holandia). Poza "Gazetą Wyborczą" udział w nim biorą jeszcze: Eticas Foundation (Hiszpania), Here to Support (Holandia), ZEMOS98 (Hiszpania) i CoCulture (Niemcy).
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze