Lilia tęskni za domem, ale jeszcze nie wie, co zrobi. Kola chce być strażakiem i zostaje w Polsce. Sonia zdała na stomatologię w Charkowie, więc musi wyjechać. Wszyscy przyznają, że na obczyźnie nie jest łatwo, ale dzięki Polakom jest całkiem dobrze.
Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu

Lilia Gudyma ma 35 lat i przyjechała do Polski z Winnicy na początku marca z trójką dzieci: ośmioletnim Kolą, dwuletnią Maszą i czteroletnią Iwanką. Na granicy proponowano jej podwózkę do różnych miast. Myślała o Krakowie, ale słyszała, że już jest przepełniony uchodźcami, Lilia wraz z dziećmi zdecydowała się więc pojechać do Katowic. Tam na dworcu spotkała wolontariuszy, którzy się nimi zaopiekowali. Całą rodzinę odwieziono do budynku Ochotniczej Straży Pożarnej w Dąbrówce Małej. Strażacy przygotowali tam ogromną salę z materacami dla 30 osób. Mieli do dyspozycji kuchnię i łazienki. Lilia i jej dzieci mieszkały tam przez ponad dwa tygodnie. Kobieta nie siedziała bezczynnie. W tym czasie wraz z innymi uchodźczyniami zorganizowała kiermasz ukraińskich potraw. Przyszło mnóstwo ludzi, a Lilia zarobiła pierwsze pieniądze na obczyźnie.

Lilia i Kola z Winnicy przez pierwsze tygodnie mieszkali w remizie OSP w Dąbrówce Małej Katowicach
Lilia i Kola z Winnicy przez pierwsze tygodnie mieszkali w remizie OSP w Dąbrówce Małej Katowicach  Fot. Anna Lewańska / Agencja Wyborcza.pl

Bałam się, że ktoś mi córkę ukradnie

- Przyjechałam do Polski dosłownie z pustymi kieszeniami. Wraz z mężem krótko przed wojną zainwestowaliśmy całe oszczędności w nowe mieszkanie. I nagle wszystko runęło. Zdałam sobie sprawę, że mój mąż Siergiej będzie musiał zostać w domu, aby bronić kraju, a ja będę musiała ratować dzieci - opowiada.

Lilia początkowo zastanawiała się nad wyjazdem do Wielkiej Brytanii, ale znajome ją ostrzegły - pracowały na Wyspach jako sprzątaczki, miały zaledwie osiem minut na posprzątanie jednego pokoju, w przeciwnym razie płaciły grzywny, a wypłata i tak nie starczała na życie. Postanowiła więc zostać w Polsce.

- Pierwsze tygodnie to był okropny czas. Ciągle się bałam. Pytałam siebie po nocach, jak żyć w obcym kraju bez dachu nad głową? A co, jeśli do OSP przyjadą kolejne osoby i będziemy musieli się wynieść? Jak mam iść do pracy, skoro nie mam co zrobić z dziećmi? - mówi Lilia.

Wszystko powoli zaczęło się jednak układać. Przez pierwsze miesiące w Polsce Lilia myła klatki schodowe. Do pracy zabierała ze sobą Maszę, bo dwuletnia dziewczynka była jeszcze za mała, by zostać w przedszkolu. Lilia zostawiała wózek z dzieckiem na parterze, a sama chodziła po piętrach ze ścierką i mopem. - Za każdym razem, gdy otwierały się drzwi wejściowe do klatki schodowej, zbiegałam na złamanie karku na dół. Bałam się, że ktoś mi Maszę ukradnie albo że przyjdzie pomoc społeczna i mi ją odbiorą za nieodpowiedzialne zachowanie. Co jednak miałam zrobić... - opowiada.

Sprzątaniem Lilia zarobiła na kurs manicure i zaczęła pracować w tym fachu. Teraz z tych pierwszych dni w Polsce żartuje. - Mycie klatek to były moje przymusowe zajęcia z wychowania fizycznego. W sumie wyszło na dobre, bo schudłam 6 kilogramów i mam teraz łydki jak lekkoatleta – śmieje się.

Trudy codzienności

Po jakimś czasie budynek OSP odwiedzili Waldek i Mariola. Zapytali, czy Lilia chciałaby wprowadzić się do mieszkania po ich synu, który się z niego wyprowadził. - Mam trójkę małych dzieci i kota, a mimo to zaprosili nas do swojego świeżo wyremontowanego mieszkania i stali się dla nas prawdziwymi przyjaciółmi - opowiada kobieta. Lokal do dziś jest jej domem.

W międzyczasie Lilia zrobiła kolejne szkolenia, poduczyła się języka i w Katowicach została przyjęta do pracy w swoim fachu - jako przedszkolanka. Mimo to bez części najbliższej rodziny czuje brak. Mąż jest żołnierzem, ale czasami dorabia jako murarz. Co zarobi, to wyśle do Polski. Mama nigdy nie chciała opuścić kraju. Nie mogłaby zostawić gospodarstwa, a w raz z nim swoich kur, królików i krów. - Wiele razy chciałam wrócić do domu, ale Polacy powtarzali: myśl o bezpieczeństwie dzieci. Powiedzieli, że będę miała zapewniony dach nad głową i słowa dotrzymali - podkreśla Lila.

Opieka nad trójką dziećmi w pojedynkę bywa jednak trudna. Rodzina wstaje codziennie o 5 rano. Dziewczynki trzeba wyszykować do przedszkola, a Kolę do szkoły. Potem Lilia odprowadza córki, ale syn do szkoły chce chodzić sam, szczególnie odkąd dostał od sąsiada hulajnogę. – Ludzie łapią się za głowę, że tak synka puszczam samego, ale co mam zrobić, skoro się uparł – mówi Lilia. 

Kola chce być strażakiem

Lilia i jej dzieci, choć u strażaków z Dąbrówki Małej nie mieszkają już od wielu miesięcy, regularnie ich odwiedzają. - Proszę napisać, że ja kocham polskich strażaków! - śmieje się. Wyjaśnia, że Kola właśnie dzięki nim poczuł się w Polsce potrzebny. Mieszkając wraz z mamą w budynku OSP obserwował strażaków przy pracy, a oni zabierali go do garażu, pokazywali wozy i sprzęty, pozwalali założyć hełm. Na widok wielkiego czerwonego samochodu chłopcu błyszczały oczy. OSP ma też drużynę młodzieżową, w której szkolą się przyszli strażacy. Kola widział tam chłopców w podobnym do jego wieku. W końcu strażacy zapytali: chcesz do nas dołączyć? Koli nie trzeba było dwa razy powtarzać. - Kiedy dostał swoją pierwszą koszulkę ze strażackim herbem, nie chciał jej zdjąć nawet do spania. Zrobiłam mu nawet zdjęcie i wysłałam naszym strażakom. Taka byłam dumna - mówi mama Koli.

Kola chce zostać w Polsce strażakiem
Kola chce zostać w Polsce strażakiem  Fot. Anna Lewańska / Agencja Wyborcza.pl

Dumni z niego są też strażacy. Kola nauczył się musztry, wyjaśnił całej grupie, jak po ukraińsku nazywają się poszczególne sprzęty, a nawet obliczył w pamięci pojemność butli w aparacie powietrznym, mimo że cała reszta potrzebowała do tego kalkulator. Brał też udział w zbiórce na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Bez dwóch zdań zasłużył sobie na mały strażacki mundur. - Nie wiem, co będzie dalej, ale Kola chce zostać w Polsce i być strażakiem. Na razie więc zostajemy - śmieje się Lilia.

Stuknięcia w kaloryfer

Tuż przed wojną 34-letnia Inna Czernoknyżna straciła matkę. Ojca nie znała, bo zostawił ich, gdy się urodziła. Już będąc dorosłą kobietą, próbowała nazwiązać z nim kontakt, ale nic z tego nie wyszło. Znają się, ale nic więcej ich nie łączy. Są sobie obcy. - Ojciec ma inną rodzinę, nie lubię o nim mówić - dodaje Inna.

Gdy Rosjanie zaatakowali Ukrainę, uciekła z krajum, a dokładniej z regionu dniepropietrowskiego wraz z 10-letnią córką Ktystyną. Schronienie w Polsce znalazła przypadkiem. Przyjechała do Katowic, bo tu byli jej ukraińscy znajomi. Na przystanku autobusowym w Katowicach powiedziała przez telefon znajomym, że szuka mieszkania, co usłyszał stojący nieopodal chłopak. Wkrótce jego rodzina przyjęła Innę i jej córkę pod swój dach. Od roku mieszkają razem w jednym domu.

- Przyjęli nas, jakbyśmy byli ich krewnymi, chociaż sami mają troje dzieci i wnuki. Przez rok odmawiali przyjmowania opłat za mieszkanie, płaciliśmy tylko za media. Musiałam nalegać, aby przyjęli pieniądze, ale zrobili to dopiero wtedy, kiedy stanęłam na nogi i znalazłam pracę w zawodzie. W Ukrainie byłam choreografem - mówi Inna. 

Jak w każdej rodzinie, przez rok wypracowali swoje małe tradycje i zwyczaje. Inna mieszka z córką na trzecim piętrze domu. Kiedy słyszy jedno stuknięcie w kaloryfer, to znaczy, że cała rodzina zbiera się na herbatę na pierwszym piętrze. Jeśli słyszy dwa uderzenia w kaloryfer, to herbata jest na drugim piętrze. - Otoczyli nas troską i miłością, dali poczucie pewności, spokoju. I poczucie wiary, że nawet w tak trudnej sytuacji życie można zacząć od nowa - mówi Inna.

Jak kupić bilet na autobus?

35-letnia Tatiana Eremenko przyjechała do Polski z Kamieńskiego w obwodzie dniepropetrowskim. W Ukrainie była położną, ale ma też dyplom z psychologii i kursy masażu leczniczego.

Początkowo trudno jej było przyzwyczaić się do codziennego życia na obczyźnie. Przez kilka miesięcy, do czasu aż na stałe zamieszkała u polskiej rodziny, wszędzie chodziła piechotą. Po prostu nie wiedziała, jak kupić bilet autobusowy. Kiosk? Karta ŚKUP? Aplikacja biletowa? W jej mieście to kierowca sprzedawał bilety pasażerom. Z drugiej strony czuła się tu jednak trochę jak w domu. Język brzmiał podobnie. Na początek o tyle dobrze. Potem jej znajomy, który już od lat mieszkał w Polsce, znalazł jej miejsce w polskim domu. Spędziła tam osiem miesięcy. 

Gazeta Uchodźców
CZYTAJ WIĘCEJ

- Polacy od razu zapowiedzieli: "zostańcie u nas do końca wojny". Ale sumienie mi na to nie pozwoliło. To ich dom, oni też potrzebowali prywatności - wyjaśnia Tatiana. Znalazła pracę jako masażystka a polska rodzina podarowała jej stół do masażu, żeby mogła jeździć do klientów. Tak stanęła na nogi i postanowiła się wyprowadzić. Teraz Tatiana oficjalnie pracuje jako rehabilitantka w Łazach. Ale z polską rodziną wciąż utrzymuje kontakt. 

- Byliśmy na siebie po prostu otwarci. Wszystkie święta obchodziliśmy dwukrotnie: najpierw katolickie, potem prawosławne. Jeśli Ukraińcy i Polacy chcą się dogadać, zawsze znajdą wspólny język – mówi Tatiana. Nawet gdy jeszcze bardzo słabo mówiła po polsku, świetnie dogadywała się z Polakami. - Mówiliśmy różnymi językami, ale rozumieliśmy się w jakiś cudowny sposób. Teraz jesteśmy przyjaciółmi, często się widujemy. Opiekujemy się na przemian swoimi dziećmi, psami – opowiada. Polacy, którzy udzielili schronienia Ukraińce nie chcieli jedank opowiadać o sobie, ani ujawnić kim są. - Zawsze mi mówią, że dobro się robi po cichu. To piękne - mówi Tatiana.

Zobaczyłem trzy bidulki

– Oglądaliśmy z Lucynką [żoną] program informacyjny w TVN24 przez cały czwartek, kiedy wybuchła wojna. Nie mogliśmy uwierzyć w to, co się dzieje. Chcieliśmy jakoś pomóc, ale początkowo nie wiedzieliśmy jak – opowiada Krzysztof Zwolański z Katowic.

Jest emerytem, ma 78 lat. Wraz ze swoją o pięć lat młodszą żoną Lucyną mieszkają w bloku w katowickich Szopienicach. Od lat udzielają się społecznie. Małżeństwo jest też niemal zawsze obecne na protestach organizowanych m.in. przez śląski KOD. - Nazywamy siebie ulicznikami z opozycji - mówi Krzysztof. Od wybuchu wojny w Ukrainie przychodzili do magazynów ze zbiórkami dla uchodźców, pomagali w rozładowywaniu pakunków i sortowaniu rzeczy. - Nie bylibyśmy już w stanie pojechać na granicę i tam pomagać. Mamy już swój wiek i nie mamy samochodu. Gdyby człowiek był młodszy... - wzdycha Lucyna.

Po kilku dniach od inwazji na Ukrainę zapukał do ich drzwi sąsiad, Ukrainiec. Szukał ratunku dla swoich znajomych. Jego mieszkanie było zbyt małe, żeby je przyjąć. Krzysztof natychmiast pojechał po nową rodzinę na dworzec. - Zobaczyłem trzy bidulki. Stały takie same, całe zmarznięte, rozglądały się. Podszedłem, wszystkie trzy pocałowałem w czółko i zabrałem do domu, gdzie już czekała Lucynka – opowiada.

Tym razem do mieszkania emerytów przyjechała mama z dwiema córkami, które uciekały z Charkowa - 43-letnia Wiktoria oraz 19-letnia dziś Masza i 13-letnia Sonia. Witalij, ojciec dziewczynek musiał zostać w Ukrainie. Miał zakaz wyjazu, poza tym jest anestezjologiem i musiał zostać w pracy. Wiktoria na samo wspomnienie o nim zalewa się łzami. - Żyliśmy spokojnie, oboje jesteśmy lekarzami. Ja jestem neurologiem, a mój mąż anestezjologiem. Mieliśmy pracę, dom. Byliśmy szczęśliwi - mówi kobieta.

Kiedy zaczęła się inwazja, cała rodzina ukryła się w szkole, a potem w metrze, gdzie zorganizowano prowizoryczny schron. W końcu Witalij uznał, że musi wysłać rodzinę do Polski, bo tam jest bezpiecznie. Wsadził je do autobusu i pojechały. 

Małżeństwo Zwolańskich odstąpiło Ukrainkom jeden pokój, ten większy. Krzysztof z żoną śpią na wąskim tapczanie pod ścianą, ale nawet do głowy im nie przyjdzie, żeby narzekać. - Jak jest ciasno, to jest cieplej i człowiek na ogrzewaniu oszczędza - śmieje się Lucyna.

W pokoju Ukrainek są dwie kanapy i stolik oraz telewizor. Zwolańscy Dokupili też dekoder, żeby goście mieli telewizję ukraińską. Do tego dodali szafy, stolik i krzesła. Reszta mieszkania jest wspólna. I tak jest do dziś - polskie małżeństwo i ukraińska rodzina dzielą ze sobą kuchnię, przedpokój i łazienkę. 

Krzysztof i Lucyna Zwolańscy z Katowic ani na moment się nie zawahali, kiedy sąsiad Ukrainiec przybiegł do nich i powiedział, że jego znajomi uciekają przed wojną i nie mają się gdzie zatrzymać. Przyjęli ich do siebie.
Krzysztof i Lucyna Zwolańscy z Katowic ani na moment się nie zawahali, kiedy sąsiad Ukrainiec przybiegł do nich i powiedział, że jego znajomi uciekają przed wojną i nie mają się gdzie zatrzymać. Przyjęli ich do siebie.  Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Wyborcza.pl

Nie zawsze kolorowo, ale zawsze dobrze

Małżonkowie wstają wcześnie rano, żeby się "oporządzić". Zwalniają łazienkę, zanim obudzą się ich goście. Potem przenoszą się do kuchni, żeby przygotować śniadanie. Na początku były to wspólne śniadania dla wszystkich. Teraz już nie. - Każdy ma się czuć jak u siebie w domu. Dziewczyny mówią, że my za tłusto jemy. No możliwe! Dlatego każdy je to, co chce, tak jak u siebie. Tutaj nie ma żadnego planu - mówi Krzysztof.

Wiktoria obecnie pracuje jako lekarz – asystent w szpitalu w Sosnowcu. Jej starsza córka obchodziła w Polsce 18. urodziny w tamtym roku. Odprawiono je we wspólnej kuchni. Był tort i prezenty. Małżeństwo wręczyło Sonii bursztynowy naszyjnik. Obecny był nawet tata dziewczynek. Połączył się przez wideochat, telefon ustawiono na stoliku. Potem wszyscy wspólnie zaśpiewali "Sto lat". 

- Sonia dostała się na studia, na stomatologię na uniwersytecie w Charkowie. Pierwszy pół roku zajęć mogła odbyć online. Ale na drugi semestr musi już wrócić do kraju, zresztą Ukrainki chcą wyjechać do Charkowa w czerwcu, kiedy Masza skończy w Polsce rok szkolny – opowiada Lucyna. Krzysztof i Lucyna rozumieją tę decyzję. I nie boją się powiedzieć, że wspólne mieszkanie wcale nie zawsze musi być kolorowe. - Czasem jest ciężko, ale musi być dobrze. Jak to w rodzinie - mówią.

- Mamy tutaj małą graciarnię, bo wszystkie rzeczy musieliśmy zgromadzić w jednym pokoju i na balkonie. Dokupiliśmy też dwie szafki do kuchni, żeby każdy miał swoją. To nie problem. Jedynie przez ten rok kolejki do łazienki mnie trochę wykończyły. W końcu miałem nagle w domu aż cztery panie. W pewnym momencie trochę chorowałem i musiałem często korzystać z łazienki. Czatowałem więc pod drzwiami, a gdy tylko się otworzyły, wślizgiwałem się do środka na chwilę - śmieje się Krzysztof. 

Wszystkie święta też obchodzili dwukrotnie – po polsku i po ukraińsku. Polskie Boże Narodzenie zorganizowali w pokoju polskiego małżeństwa. Zmieściła się tam zaledwie 50-centymetrowa choinka i papierowe gwiazdy betlejemskie zrobione z papieru przez córki Wiktorii. - Podzieliliśmy się opłatkiem, zjedliśmy kolację. Ukrainki przygotowały im paschę, tradycyjną babkę z bakaliami.

Znowu będziemy hodować pomidory

Dziś Polacy i Ukrainki dzielą się nie tylko opłatkiem, ale także rachunkami. - Za to za co i tak bym musiał płacić, czyli czynsz i ogrzewanie, dziewczyny nie płacą. Układ chyba im pasuje, bo nigdy nie mówiły, że chcą się od nas wyprowadzić - śmieje się Krzysztof. Raz też wszyscy się porządnie pokłócili, a poszło o rozmrażanie lodówki. Krzysztof uznał, że jest już w niej tyle lodu, że należy natychmiast się tym zająć. Żeby było szybciej, uznał, że stopi lód przy użyciu suszarki. Wiktoria się zdenerwowała, bo dziewczynki się uczyły, a hałas suszarki przeszkadzał. Kilka razy włączali i rozłączali suszarkę z kontaktu, aż w końcu Krzysztof rzucił nią o podłogę. - No i było po suszarce. Zrobiło mi się natychmiast bardzo głupio, przeprosiłem dziewczyny i poszedłem do sklepu. Kupiłem już wtedy dwie suszarki – teraz my mamy swoją, a one swoją. Problem rozwiązany - mówi.

Innym razem to Wiktoria była przerażona, bo podczas prania z pralki wylała się woda i zalała pokój, w którym mieszka polskie małżeństwo. - A ja się tylko uśmiechnąłem. Pomyślałem sobie, że w końcu los sam mnie zmusił do wymiany wykładziny, co miałem zrobić już dawno - opowiada Krzysztof.

Małżeństwo ma świadomość, że kiedy rodzina opuści ich w czerwcu, w domu nastanie pustka. Co zrobią z pokojem? - Będziemy w nim na powrót hodować pomidory - podsumowują.

Artykuł powstał w ramach „Re:framing Migrants in the European Media". Ten międzynarodowy projekt finansowany przez Komisję Europejską, został stworzony by opracować mechanizmy, które zapewnią odpowiednią reprezentację migrantom i uchodźcom w mediach w całej Europie. Celem projektu jest pomoc mainstreamowym mediom w stworzeniu inkluzywnej i bezpiecznej przestrzeni do autoprezentacji dla migrantów i uchodźców.

Na projekt składa się szereg publikacji i wydarzeń w różnych europejskich miastach. Jego koordynatorem jest European Cultural Foundation (Holandia). Poza Gazetą Wyborczą udział w nim biorą jeszcze: Eticas Foundation (Hiszpania), Here to Support (Holandia), ZEMOS98 (Hiszpania) i CoCulture (Niemcy)

Michalina Bednarek
Dziennikarka, aktywistka, zaangażowana w pomoc uchodźcom i osobom w kryzysie bezdomności. Absolwentka Studiów Pomocy Humanitarnej na Uniwersytecie Warszawskim. Ratowniczka KPP.
Halina Chalimonik
Ukraińska dziennikarka, redaktorka gazety „Wysty Bielajewka”, portalu bilyaivka.city oraz portalu ekologicznego Open.Dnister. Współpracowniczka katowickiej "Wyborczej". Mieszka w Gliwicach.
icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich.
Więcej
    Komentarze
    Zaloguj się
    Chcesz dołączyć do dyskusji? Zostań naszym prenumeratorem
    Fantastyczny artykuł. Przywraca wiarę w ludzi. Mi ta sytuacja przywróciła wiarę w Polaków, dokonujecie czegoś naprawdę niezwykłego. Jesteście wielcy, wszyscy opisani i nieopisani.

    Patrzę z dalekiego kraju na to co się dzieje w Polsce, patrzę jak widzą nas zwykli ludzie na Zachodzie, jaki autentyczny respekt do nas się pojawił. Do Was.

    Jesteście wielcy.

    Pozdrawiam wszystkich przyjaciół z Ukrainy.
    już oceniałe(a)ś
    8
    0
    Urodziłam się we Lwowie, lata całe mieszkałam w Krakowie, a teraz za puściłam korzenie w Warszawie. Przez rok mieszkałam w Katowicach. Gdybym zechciała opisać ludzi mieszkających w tych kilku miastach, to też użyłabym zwrotu Polacy. Bo niby gdzie spędziłam życie? Otóż w Polsce. A narodowa nadwrażliwość "bmzgs" trochę mi przeszkadza.
    już oceniałe(a)ś
    6
    0
    Polska, do Polski, dzięki Polakom, od Polaków, polska rodzina, polskie święta, po polsku. No niby fajny artykuł, ale biorąc pod uwagę, że większość opisanej akcji dzieje się w Górnym Śląsku to żenującym jest, że wszystko jest polskie, a nie miejscowe - górnośląskie czy śląskie. Sorry, ja wiem, że realia skolonizowania przez Polskę naszego kraju są jakie są i stopień polonizacji jest wysoki, ale redaktorki piszące ten artykuł nie wykazały ani krzty elementarnej wrażliwości i legitymizują ten polski, państwowy nacjonalizm w pełnym możliwym zakresie.
    @bmzgs
    co za bzdury
    już oceniałe(a)ś
    3
    0
    @bmzgs
    Slask to Slask, ale to tez jest Polska !
    Sadzisz, ze trzeba było pisać o Bytomianach czy Katowiczanach, jest Polska i jest Ukraina Slask to region nie kraj !
    już oceniałe(a)ś
    3
    0