Joanna Wnuk-Nazarowa, dyrektorka NOSPR-u w Katowicach w latach 2000-2018: To jeden ze znaków, których w moim życiu było więcej. One pojawiają się i nie zawsze wiadomo od razu, że są i jakie mają prawdziwe znaczenie. Pierwszym znakiem było moje imię. Mama postanowiła, że będzie mi patronować Joanna d’Arc, która w 1920 r. została świętą. Przed wojną było to więc dość popularne imię w Polsce. Długo nie wiedziałam, co ja mam wspólnego z młodą wieśniaczką, która została rycerką i poszła bronić francuskiego króla przed Anglikami. Teraz już wiem.
– W 1991 r. wygrałam konkurs na dyrektora Filharmonii Krakowskiej. Parę miesięcy później, w grudniu, wybuchł tu straszny pożar. Ogień zniszczył całe wnętrze, dach. Strażacy, którzy próbowali sobie z nim poradzić (22 zastępy!), przeganiali nas. W pewnym momencie nie dawali już rady. Słaniali się, słabli, a ogniki pojawiały się w nowych miejscach. Żywioł straszny. Nie wiem, może z desperacji, zamiast nas przeganiać, dali mnie i mojej asystentce bosaki. Zrzucałyśmy olbrzymie gobeliny, ratowałyśmy instrumenty, pokazywałyśmy, gdzie są dodatkowe przejścia. Wtedy zrozumiałam, że nie ma przypadków i że musiałam sama przejść przez swój ogień.
– Tak, ale to przede wszystkim historia mojego ojca Włodzimierza Wnuka. Opisał ją w swoich książkach i artykułach. Powiem w skrócie: urodziłam się w Gdyni, ale ojciec pochodził przecież z Zakopanego i był prawnukiem brata Sabały, sławnego Jana Krzeptowskiego. Ojciec zrobił maturę w Krakowie, a na studia prawnicze pojechał do Poznania. I po studiach znalazł pracę w Państwowej Szkole Morskiej. To była wiosna 1939 r. Miał uczyć marynarzy prawa, w oczekiwaniu na rok akademicki został sekretarzem dyrektora. 1 września po łapance został skierowany do budowy Stutthofu, a potem do obozów Sachsenhausen i Mauthausen-Gusen. Tam pracował w kamieniołomach. To był koszmar, ludzie padali martwi po paru tygodniach. O zwolnienie z obozu wystarał się jego wuj Wacław Krzeptowski.
– Ten sam. Większość rodziny Krzeptowskich nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Oni byli polskimi patriotami, a Wacek okazał się zdrajcą narodowym. Jednak to on pomógł uratować siostrzeńca. Ojciec wstydził się go strasznie. Wrócił do Polski, najpierw do Gdyni, potem do Zakopanego, nawiązał kontakt z podziemiem („Ojczyzna"), wysyłał z Zakopanego meldunki. Przed kolejnym aresztowaniem uciekł do Warszawy. Wybuchło powstanie warszawskie. Ojciec brał w nim udział, pracował w Departamencie Informacji rządu londyńskiego. Po upadku powstania uciekł ze stolicy, ukrywał się. A po wojnie pojechał do Gdańska.
– W obozie razem z innymi patriotami przysięgli sobie, że pojadą po wojnie na Ziemie Odzyskane pracować, budować instytucje polskie. Ojciec wybrał Gdańsk, który przed wojną nie należał do RP, był wolnym miastem. Jego przyjaciele pojechali do Olsztyna, Wrocławia, Opola.
Nad morzem zakochał się w mojej mamie Irenie Ostrowskiej i pobrali się w 1947 r., ja urodziłam się dwa lata później. Ojciec pisał książki, publikował w rozmaitych pismach, potem przenieśliśmy się do Krakowa. Mieszkanie z kwaterunku dostał w Domu Śląskim.
– Mamie dom się podobał, ponieważ przypominał jej rodzinną Gdynię. Mieszkania są od frontu, a od strony ul. Pomorskiej pierwotnie był akademik dla studentów. Gdy się sprowadziliśmy, było tu też niestety milicyjne kasyno, ponieważ naprzeciwko było UB, potem przemianowane na SB.
Przedwojenny budynek powstał z myślą o mieszkaniach dla profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, zaś akademik był przeznaczony dla studentów z przyłączonej do Polski części Górnego Śląska. Stąd nazwa Dom Śląski.
– Było jedynie konserwatorium muzyczne w Katowicach, ale o politechnice czy uniwersytecie mowy nie było. Studentom kazano jeździć do Krakowa, by tu nie tylko się uczyli, np. na Akademii Górniczo-Hutniczej, ale też nasycili się polskością i nauczyli mówić, a nie godoć.
– Tak, to element tej śląskiej traumy. Pamiętam rozmowy Henryka Mikołaja Góreckiego z Kazimierzem Kutzem. „Za nic nas mają, jak zawsze. Nic nam nie dadzą" – mawiali. Aż czasem źle się tego słuchało, bo wiecznie narzekali. Ale chyba mieli trochę racji…
No, ale co pięcioletnia dziewczynka mogła wiedzieć o Domu Śląskim, w którym mieszkała. Nic. Dopiero po latach dowiedziałam się o jego historii, a potem okazało się, że Śląsk to mój kierunek.
– Jeszcze podczas studiów w Akademii Muzycznej w Krakowie Napoleon Siess, wtedy dyrektor artystyczny Opery Śląskiej, zaprosił mnie i moją koleżankę na staż do Bytomia. Dzięki temu mogłam poznać Śląsk dokładniej niż podczas wypadów na koncerty WOSPR-u do Katowic, który wtedy grał jeszcze w sali przy ul. Plebiscytowej. Tam swój pierwszy koncert z orkiestrą symfoniczną dyrygował Krzysztof Penderecki.
– Inaczej niż Kraków, który w czasie PRL-u jednak jakoś się prezentował. Pamiętam, że gdy przyjechałam do Bytomia, to dziwiło mnie, że mężczyźni dwa razy dziennie zmieniają koszule, bo mają brudne kołnierzyki. No i często myło się ręce. Pracowałam w operze, a linie papilarne dłoni wypełniały się same, i nie wiadomo kiedy, czymś czarnym. No i jeszcze ta komunikacja…
– W Krakowie byłam przyzwyczajona do tego, że gdy idzie się na przystanek tramwajowy, to za 5-7 minut na pewno coś przyjedzie. A tam inaczej, czekało się 30-40 minut. Z autobusami też nie było nic wiadomo. Czasem wypadały z kursu, czasem nie. Nie rozumiałam, jak w dużej aglomeracji może tak być.
– To nie tak. Zaskakiwał, dziwił, nawet fascynował. Wiedziałam, że Śląsk ma ogromny potencjał kulturalny. Orkiestra w Katowicach grała lepiej niż krakowska, już wtedy młodzi muzycy woleli nieraz jechać studiować do Katowic. No i w Bytomiu poznałam język śląski.
Komuś, kto nie miał o nim pojęcia, mógł się wydawać prosty, by nie powiedzieć – prostacki, ale to nieprawda. Śląski to język pełen dobra. Pamiętam taką scenę z bufetu bytomskiej opery, której bohaterkami były wybitna śpiewaczka Krystyna Szostek-Radkowa i bufetowa. Radkowa rozmawiała przez telefon przy oknie. W pewnej chwili bufetowa ryknęła na nią: „Pani Radkowa, wiela jeszcze będziecie godoć? Kawa czeka!".
Myślę sobie: Jezus Maria – tak do sławnej Szostek-Radkowej?! Ale po chwili zrozumiałam, że bufetowa wołała do niej z głębi serca, szczerze i z miłością. Bo ona jej zrobiła najlepszą kawę na świecie, zagrzała mleko i chciała, żeby kawa nie wystygła, a ta „Radkowa gada i gada". Chyba wtedy uwiodła mnie ta śląska szczerość, ale jednocześnie solidność. Nawet jeśli chodzi tylko o podanie kawy.
Taka śląska prawda i uczciwość podobała mi się, bo nie była udawana i można było ją spotkać w różnych miejscach. W Gliwicach odbywał się każdego roku ekumeniczny festiwal Cantate Deo, w którym jurorowałam w latach 80. Pamiętam, że bardzo tam pilnowano poziomu artystycznego i nie było mowy o tym, że ma ktoś dostać lepsze noty, nikogo nie przepychano na siłę ani nie deprecjonowano.
– Tworzył się wówczas rząd AWS-UW. Zadzwonił do mnie Tadeusz Syryjczyk i podał słuchawkę Leszkowi Balcerowiczowi. Wcześniej dwa razy kandydowałam do Sejmu, kojarzył mnie. I zapytał, czy podejmę się funkcji ministra. Dał mi pół godziny czasu, ale od razu się zgodziłam. Kompetencje miałam, wszystko osiągnęłam uczciwą pracą, a polityką interesowałam się od dziecka.
– Tak – i miało to swoje konsekwencje. Tamtego dnia miałam wolne, chciałam jechać do Zakopanego, by uprzątnąć przed Wszystkich Świętych grób ojca. Ubrana byłam w stary, bury, trochę porozciągany sweter i jakąś starą spódnicę. Typowy ubiór do sprzątania. Wszystko działo się szybko i kazali mi wysłać faksem oświadczenie, że nie współpracowałam z tajnymi służbami PRL. Nie miałam w domu faksu. Pojechałam do filharmonii, a tam wpadł jakiś fotoreporter i zrobił mi w tym stroju zdjęcie. Potem jeden z tygodników okrzyknął mnie jedną z najgorzej ubranych Polek. Chciano mi dopiec i wykorzystano to zdjęcie.
– Miałam traumę, w ogóle nie chciałam rozmawiać z dziennikarzami. Gdy w 2000 r. zostałam dyrektorem NOSPR-u w Katowicach, długo odmawiałam wywiadów. Sekretarka przekonywała mnie, że śląscy dziennikarze nie są źli, że są mili i że się cieszą, że jest nowa dyrektorka. Byłam jednak wtedy przekonana, że jesteście po to, żeby wbić szpilę.
– Gdy przestałam być ministrem, wróciłam po jakimś czasie do Akademii Muzycznej, a Antoni Wit, dyrektor NOSPR-u w Katowicach, ogłosił, że odchodzi na emeryturę. Zawsze uważałam, że Katowice mają najlepszą orkiestrę. No i przede wszystkim miałam za sobą kierowanie filharmonią oraz lata pracy jako wykładowca, kompozytor, dyrygent. Nie byłam tylko „byłym ministrem". Uczciwie wygrałam konkurs, choć wiem, że z początku nie byłam faworytką.
– W Katowicach było trochę mniej pracowników. Orkiestra mniej koncertowała, ale za to miała więcej nagrań. No i była w ciekawym miejscu.
– Budynek miał wady i zalety. Jeśli chodzi o akustykę, to cóż… Podczas nagrań broniła się, w czasie koncertów bywało trochę głucho na sali. Ale mieliśmy do dyspozycji dużą salę, która zwykle się szczelnie wypełniała. Zawsze mieliśmy stałe i duże grono wiernych słuchaczy.
Przez jakiś czas uczyłam się katowickiego NOSPR-u. Dopiero po trzech latach zaczęłam realizować własne projekty. Pierwszym, który wywołał szok, był maraton twórczości Góreckiego. W jednym dniu kilka orkiestr i chórów zagrało wszystkie jego utwory. Coś wspaniałego i nikt wcześniej tego nie zrobił. Potem były kolejne wydarzenia, takie jak chociażby dwie muzyczne podróże „Darem Młodzieży", „Pociąg do muzyki Kilara".
– To dzięki temu, że na Śląsku zawsze jest z kim rozmawiać. To inspiruje i zachęca do działania. Pamiętam wiele nocnych rozmów z Wojciechem Kilarem, kiedy wymienialiśmy się uwagami do audycji Programu II Polskiego Radia i rozmaitych wykonań. Z kolei Henryk Mikołaj Górecki miał zwyczaj dzwonić rano. Nieraz był w nerwach, gdy usłyszał, że ktoś za szybko dyryguje jego utwory albo napisał o muzyce coś niepochlebnego, by nie rzec – głupiego. Och, strasznie brakuje mi dziś takich ludzi, którzy żyją swoją pasją.
– Najpierw chcieliśmy remontować Dezember Palast. Można było pokusić się o wybebeszenie sali koncertowej – nowy wystrój, poprawienie akustyki. Był też pomysł zburzenia gmachu i postawienia w jego miejscu czegoś nowego. Ale okazało się, że pod ziemią są rury ciepłownicze, których nie można ruszyć, bo połowa Katowic nie miałaby ciepła. Przełożenie ich oznaczałoby koszmarne koszty.
Więc siedzieliśmy na placu Sejmu Śląskiego i w końcu Krzysztof Penderecki podczas obrad rady programowej NOSPR-u powiedział, że jeśli chcemy zbudować nową salę, to teraz, bo później nie będzie unijnych pieniędzy na nowe projekty. Wiceprezydent Grażyna Szołtysik złapała za telefon i zadzwoniła do Piotra Uszoka. Powiedziała prezydentowi, żeby przyjechał na posiedzenie, bo jest ważna sprawa. Prezydent przyjechał, a Penderecki walnął pięścią w stół i ryknął: „Trzeba budować! To ostatni moment". No i Uszok powiedział, że jak trzeba, to trzeba. Było wiadomo, że sala powstanie. Dla Ślązaka słowo coś znaczy, w Krakowie pewnie ze sto razy by się zastanawiali jeszcze, czy coś robić, czy jednak nadal nic.
– Konkurs na naszą prośbę zorganizował SARP. Prace były zakodowane, do końca nie wiadomo było, kto jest autorem której. Potem się okazało, że do ścisłego finału dotarły prace Koniora i pracowni Jems Architekci. Jury było podzielone na pół. W końcu zadecydował głos prof. Andrzeja Grzybowskiego, architekta, który przewodził komisji. Projekt Tomasza Koniora bardzo podobał się mnie i jedynemu przedstawicielowi orkiestry, który zasiadał w komisji, Andrzejowi Koniecznemu. Jems Architekci zaproponowali minimalistyczną formę z dużą, dość prostą salą. Potem, z podobnym projektem, wygrali konkurs na pobliskie MCK.
– Może. Ja chciałam czegoś spektakularnego, z balkonami z lożami, czegoś zapierającego dech.
– Od początku zachwycała jego wizja środka. Sala koncertowa była ciepła, z ogromnym plafonem, piękne wnętrze. Z zewnątrz było trochę gorzej i jurorzy radzili mu poprawki. Przepracował swój pomysł i powstał znaczący familok. Pamiętam, że podczas budowy Piotr Uszok chciał oszczędzać. Długo nie chciał się zgodzić na oryginalne, piękne żyrandole, które zawisły w środku. Mówił, że może wystarczą proste reflektory. Konior chodził za nim, prosił i groził, kładł się Rejtanem, aż w końcu prezydent zgodził się, że to ważny element wykończenia, że wszyscy będą go podziwiać.
– Sytuację uratowała minister rozwoju Elżbieta Bieńkowska. Ona wiedziała, ile ten projekt znaczy dla Katowic i Górnego Śląska, i sprawiła, że ministerialni urzędnicy zaczęli pomagać w odpowiednim wypełnieniu aplikacji. Wcześniej tylko słyszeliśmy, że coś jest źle, że nie tak. Sytuację jednak zmieniło też chyba to, że we Wrocławiu pojawiły się problemy. Było jasne, że tam sala powstanie później, ponieważ są komplikacje z wodą, że trzeba zrobić badania archeologiczne. Dostaliśmy unijne wsparcie i nasza budowa ruszyła.
– Ale to przyjazne uczucie. Człowiek czuje się tu dobrze, to ta sala tak działa na ludzi. Nieraz widziałam, jak widzowie uśmiechają się do siebie z różnych kątów. Widać, że pobyt tutaj jest po prostu świętem. Trzeba się odpowiednio ubrać, ale też cudownie spędza się czas, zanurzając się w muzyce. Nasza sala jest wyjątkowa, ale szczególne są też miejsca niedostępne dla widzów. Tomasz Konior zadbał o to, żeby równie starannie wykończono przestrzenie dla muzyków, czyli ich pokoje czy sale prób. Tu wszyscy mają czuć się dobrze. Nie ma linoleum czy paździerza na zapleczu, jak w wielu zachodnioeuropejskich filharmoniach, gdzie ładnie ma być tylko na widowni. Nie po to NOSPR biedował tyle lat w cudzych salach, by mieć na koniec byle co. Miało być porządnie i jest porządnie.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
Dyć ona pedziała "[...] wiela jeszcze bYdziecie godAć? Kawa czekO!".