Raczej marzy mu się, żebyśmy zjawiali się o określonym czasie i w określonej liczbie, bo to pozwala zarówno unikać przepełnień i niezadowolenia klientów, jak i skrócić kosztowne okresy grzania wody dla prawie nikogo i utrzymywania personelu, który tegoż „prawie nikogo” obsługuje.
Ekonomiści mówią w takiej sytuacji o zarządzaniu popytem i podażą w świadczeniu usługi. Po co nam owo zarządzanie? To proste – po to, by optymalizować relację przychodów do kosztów.
Ale wróćmy do naszych zakupów biletu na basen. Jeśli aplikacja w telefonie (a dokładnie rzecz biorąc zarządca basenu) „wie”: ile osób może jednocześnie przebywać w obiekcie, kiedy jest największy tłok, na jakie godziny i dni sprzedano bilety, to może dynamicznie ustalać ceny i w ten sposób prowokować nas do zmiany zachowań.
Piątkowy rodzinny wieczór za „stówkę” czy może raczej bardzo wczesny niedzielny poranek za „pięć dych” od rodziny? Starannie, z wyprzedzeniem zaplanowane wejście za nieduże pieniądze czy drogi bilet kupiony spontanicznie na ostatnią chwilę? I właśnie tu często zaczynamy się krzywić. Przecież tanie linie lotnicze to prywatny, często globalny biznes… a basen zazwyczaj jest nasz, miejski, niemalże własny. I dlaczego my, u siebie, mamy być poddawani takim handlowym trickom? Odpowiedź jest następująca: Taniej i więcej już nie będzie! Jakkolwiek byśmy nie narzekali na: niedobory infrastruktury, jakość wielu usług publicznych na obszarach miejskich, niefrasobliwość, a czasem przeciwnie – pochopne zachowanie włodarzy miejskich, musimy sobie szczerze powiedzieć, że nigdy w historii nie mieliśmy tak masowego dostępu do różnych miejskich udogodnień. Nigdy też chyba nie mieliśmy tak wybujałych oczekiwań.
Jako mieszkańcy miast, szukając zaspokojenia swoich potrzeby i realizując nasze style życia, wywarliśmy potężną presję na samorządy i sektor prywatny. W zasięgu naszych rąk pojawiło się wszystko: począwszy od prądu i wody, skończywszy na wyrafinowanej rozrywce. Jednak to kosztuje i będzie kosztowało jeszcze więcej. Na dużej części globu, podobnie jak finansowanie coraz to bardziej zaawansowanej technologicznie i świadczącej coraz więcej usług ochrony zdrowia, tak i efektywne organizowanie miejskich usług publicznych staje się Świętym Graalem zarządzania publicznego. Paradoks polega na tym, że dzięki nowym rozwiązaniom technicznym i organizacyjnym możemy mieć więcej, a czasami nawet taniej. Jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia i ostatecznie mamy prawie zawsze zbyt mało, a zazwyczaj ponad to, na co nas stać. Niezależnie, czy będziemy myśleli o utrzymaniu szkół, odśnieżaniu drogi, prowadzeniu domu kultury, pracy straży miejskiej, zaopatrzeniu w ciepło czy nawet prowadzeniu cmentarza, zawsze będziemy świadkami pewnej gry. Gry, która toczy się pomiędzy siłami takimi jak: presja technologiczna generowana przez dostawców rozwiązań; presja rynkowa lub quasi-rynkowa wynikająca z oczekiwań mieszkańców i ofert konkurujących miast; presja budżetowa – bo wiemy, że z pustego ani Salomon nie naleje; oraz presja aksjologiczna będąca swoistą kwintesencją społecznej oraz politycznej zgody na pewien standard usług i model ich świadczenia.
Szerzej badaliśmy te zagadnienia kilka lat temu w grancie kierowanym przez prof. Floriana Kuźnika. W potrzasku pomiędzy nimi trwamy zarówno my – zwykli mieszkańcy – jak i władze publiczne oraz dostarczyciele usług. I jak się wydaje, coraz częściej zadajemy sobie pytanie „Czy smart city jest lekiem na całe zło?". Momentalnie wpadamy wtedy w pułapkę wielorakiego rozumienia tego anglojęzycznego sloganu. Skróćmy więc paranaukowe udręki i ustalmy, przynajmniej na potrzeby tego tekstu, że smart city to miasto, które współkształtowane jest przez zachowania mieszkańców i innych użytkowników, dzięki technologiom informacyjnym i komunikacyjnym.
Innymi słowy każdy z nas jest zarazem twórcą i swoistym nośnikiem danych o mieście i dla miasta. Swoje dane generują też różne miejskie systemy: zarządzania ruchem drogowym, dostarczania wody, wykrywania zagrożeń itp. Jednak to dopiero początek. Prawdziwą sztuką jest umiejętność przekrojowego wnioskowania z setek milionów pojedynczych wpisów trafiających do komputerowych baz danych. Zdolność dostrzegania zależności, budowania modeli nie teoretycznych, a skalibrowanych w konkretnych warunkach lokalnych.
Informatyzacja, cyfryzacja, integrowanie i przetwarzanie danych masowych nie są celem samym w sobie, a na pewno też nie są końcem ścieżki rozwoju smart city. Z przywoływanym już wcześniej prof. Kuźnikiem stawiamy w niedawnej publikacji tezę, że w miastach, które stają się smart, „obywatele, gospodarstwa domowe, wspólnoty lokalne i firmy komunalne wchodzą w nowe, adaptowane z zewnątrz lub wytworzone autonomicznie, procedury poruszania się w przestrzeni miasta oraz korzystania z usług i udogodnień miejskich.”
A co za tym idzie, zmianom organizacyjnym ulegają stopniowo jednostki organizacyjne świadczące miejskie usługi publiczne. I dopiero na tym etapie można mówić o prawdziwych, tłumacząc z angielskiego: mądrości, sprycie, błyskotliwości miasta.
Jego funkcjonowanie i dalszy rozwój zależą od tego, na ile kreuje własne, efektywne struktury organizacyjne zdolne wykorzystać nowe modele biznesu zakorzenione zarówno w aktualnych osiągnięciach technologicznych, jak i w dorobku nowoczesnego zarządzania publicznego. Innymi słowy, wracając do początku tego tekstu, jeśli w wyniku coraz to lepszej informacji o mieście i o tym, co się w nim dzieje, wszyscy – mieszkańcy, firmy, dostawcy usług miejskich, władze samorządowe – damy się po trosze sprowokować do zmiany zachowań i rutyn naszego postępowania, wtedy mamy szansę na pojawienie się nowej jakości w postaci efektywniejszego, a jednocześnie przyjaźniejszego świadczenia miejskich usług publicznych. Bilety na basen może nie będą drożały, ale też nie będziemy skazani na moczenie się w przepełnionej niecce.
Nie można mieć złudzeń. Aby zadziałał, musimy zostawiać swoje wirtualne odciski stóp w obiektywach kamer, w sieciach telefonii komórkowej, w kasownikach tramwajowych, w dyskusjach na forach internetowych. W zamian za to możemy dostać wiele informacji zwrotnych i to – w prostym rozumieniu – za darmo. Chociażby, pewnie większość czytelników w minionym roku gdzieś sprawdziła najszybszy, aktualny czas dojazdu autobusem lub samochodem do wybranego miejsca. Ale też tracimy prywatność, narażamy się na nowe formy cyberprzestępczości. Może jednak w tej sytuacji trzeba trzymać się innej mądrości – profesora Władysława Bartoszewskiego – iż warto być przyzwoitym. Wtedy chyba nie trzeba się bać częściowej lub niekontrolowanej utraty prywatności w nawet najbardziej smart mieście. Po stronie władz samorządowych potrzebna jest z kolei odwaga do zrobienia czegoś nieszablonowego. Pomysły rozwijane od kilku lat jak gliwicka Śląska Sieć Metropolitalna czy zabrzańska e-strategia, albo nowe jak jaworznicki living lab w zakresie elektromobilności bądź metropolitalny zbiór danych udostępnianych w trybie otwartego dostępu powinny budzić nasze uznanie. Nawet jeśli nie wszystko jest lub będzie tak idealne jak w futurystycznych tekstach ukazują nam różne periodyki popularyzujące rozwój technologii. Bez pilotaży, nawet bez niezbyt szczęśliwego wdrożenia Śląskiej Karty Usług Publicznych nie osiągniemy nic. A nie myli się tylko ten, kto nic nie robi. Wreszcie, zachłystując się możliwościami technologicznymi i sprawnością zarządzania, nie można zapomnieć o pryncypiach. Żadne smart city nie pojawi się tam, gdzie pominie się wzajemność, zaufanie czy samorządność. Bez kapitału społecznego i mądrego stosowania zasady pomocniczości zamiast miast smart pozwolimy zbudować sobie miasta Orwella.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze